Biblioteka szkolna
Aleksandra Kruk "Pustka"
Aleksandra Kruk – uczennica Gimnazjum nr 1 w Santoku, której pasją jest pisanie poezji i prozy. Nagradzana w konkursach literackich: 2. miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Pudełko moich marzeń, wyróżnienie w XXXIII Międzynarodowym Konkursie Literackim Twórczości Dzieci i Młodzieży im. Wandy Chotomskiej. Jej najnowsze teksty można czytać nahttps://www.wattpad.com.
Kolejne opowiadanie Aleksandry Kruk jest próbą zrozumienia procesów starzenia się, zapominania, zapadania się w ciężką chorobę. Nie jest to tekst łatwy w odbiorze, ponieważ młoda autorka porusza w nim trudne tematy związane z kresem życia. Jednak warto opowiadanie przeczytać, by odkryć ogromną wrażliwość Aleksandry oraz przyjrzeć się bogactwu języka, jakim się posługuje przy opisywaniu stanów psychicznych i uczuć swoich bohaterów.
Dorota Stefanowicz
Pustka
24 grudnia 2013 rok
Stałam przed lustrem. Widziałam bardzo wyraźnie kobietę po drugiej stronie z metalowymi włosami, niebieskimi oczami skradzionego letniego nieba. Staruszka… tak bardzo podobna do mnie. Szerokie ramiona kuliła pod moim natarczywym wzrokiem. Śmiałam się z niej. Była brzydka. Krzywy nos, nieproporcjonalne usta, rozbiegane oczy, w których kącikach kryło się pełno zmarszczek. Na niedożywionej, pomarszczonej sylwetce zwisał pudrowy sweter. Ile ona ma lat, by nosić różowe swetry? Dziecko nieznające życia. Nie dziwię się, że ona płacze. Nie dziwię się, że ma ochotę się zabić.
A wszystko przez niego.
Miała o nim nie wiedzieć.
Nie pamiętać...
Nie kochać...
Miał patrzeć z daleka!
Na jej smutną twarz.
Być tajemnicą,
Cieniem.
Oddechem.
Miała o nim nie wiedzieć.
Nie pamiętać...
Nie kochać...
Miał zniknąć...
Przepaść...
Nie tęsknić.
Gdzie tu dobry związek?
Ona bez pamięci.
On z plikiem wspomnień.
Miłość nie polega na byciu, ani kochaniu...
Miłość polega na pamiętaniu.
Ona go zapomniała...
Lecz on pamięta...
Tak tu właśnie trafiłam, przed lustro swojego koszmarnego odbicia. Andromeda Oblivion, pięćdziesięciopięcioletnia wariatka, która nie pamięta własnego życia. A tak to się właśnie zaczęło...
27 lipca 2013 rok, godzina pierwsza w nocy
Spadam, spadam, spadam.... głęboko...
Pochłania mnie ciemność, przykrywa miękka ziemia, zabija odór kości i rozkładu.
Coś rozrywa mnie na strzępy. Od środka drenuje moje wnętrzności. Robactwo? Kłamstwo?... Nerwowy oddech. Może ostatni? Zapadam się głębiej. Dotykam dna. Duszę się. Chyba krwawię. Dlaczego?
Godzina druga w nocy
Płytki oddech. Potem następny i następny. Otwieram oczy. Sen. To tylko sen... Powietrze wypełnia mi płuca powoli. Czuję jak toksyczne urojenia razem z tlenem rozchodzą się po moim organizmie. Wypijam szklankę wody - do połowy pustą. Wypełniłam ją do połowy wodą, do połowy nicością. Koszmar w białych ścianach. Myśli krążą wokół jednego tematu. Zniknąć, wyjechać, zostawić, porzucić, uciec. Ścierwo, które co noc odbiera mi oddech, rozrywa mnie od środka. Choroba się rodzi we mnie jak kwiat. Nie znam się na kwiatach, ale każdy kwiatek musi wyrosnąć z ziarna nieciekawości, by przemienić się w dorosłą idealność. Ja nie wyrosnę na dorosłą idealność. Wyschnę w ziarnie nieciekawości, zakopana głęboko pod czarną, sypką ziemią. Alzheimer zabiera mi wspomnienia, osobowość, marzenia. Czuję się taka bezsilna. Jakbym wewnątrz posiadała miny, które wybuchają po zetknięciu się z nerwem.
Próbuję odłożyć szklankę na stolik. Próbuję sobie przypomnieć ruch, jaki powinnam wykonać. Zdaję sobie sprawę, że wystarczy ją podnieść, ale palce u dłoni, wydają się nie współpracować. Udaje mi się dotknąć opuszkami szkła, oszlifowana powierzchnia jest za idealna w porównaniu z kratami w oknach i pokruszonym tynkiem na ścianach. Zaciskam pięść na tworzywie. Za mocno napieram na niewinną szklankę. Pęka. Pęka jak wszytko w moim życiu i rani moją skórę. Stróżki krwi wypływają z przecięcia. Uwolnione spływają na szary koc, wchłaniając się w tkaninę. Kolejna blizna, kolejna rana, o której zapomnę.
Następny oddech przywraca ból zapomnienia.
28 lipca 2013 rok, godzina trzynasta
Ból stoi rozpalony w miejscu serca i dźga je niemiłosiernie. Kobieta patrzy na mnie spod wachlarza rzęs, ale ja nie pamiętam jej twarzy. Brązowe oczy, pomalowane zielonym cieniem. Czerwony lakier u paznokci zdarty, jak moja pamięć. Próbuję sobie przypomnieć imię kobiety. Nic. Pustka. Zaczynam panikować. Matka? Gdyby to była moja mama, na pewno bym ją pamiętała. Ale pani w butach na niskim obcasie oraz płaszczu ciągnącym się po ziemi nie przypomina mojej opiekunki. Wyciąga przed siebie rękę pełną rozgałęzionych, jasnoniebieskich żył. Coś próbuje mi zrobić. Krzyczę, by się odsunęła. Niech odejdzie. Mruczy coś pod zgarbionym nosem. Nie słucham tego.
-To ja, Andromedo. Twoja mama, Eliza. Nie pamiętasz mnie? Byłam tu pięć minut temu. Andromedo, błagam nie krzycz. Nie chcę zrobić ci krzywdy.
Zbliża się. Wyciąga mackę i próbuje uchwycić w nią moje gardło. Odsuwam się w róg łóżka, kuląc pod brodą kolana.
-Odejdź! Odejdź stąd! Pomocy!
Stwór się nie zatrzymuje. Napiera na mnie, zamyka w swoich ramionach. Mówi, że kocha, że nie odejdzie. Jak można kochać obcą osobę?
30 lipca 2013 rok, godzina trzynasta
Stawiam kroki na szachowych kafelkach, licząc je. Co chwilę się gubię i zaczynam od nowa. Jeden, dwa, trzy... trzy... jeden... trzy... Jak to było? Dwa, trzy, cztery, siedem, sześć, siedem, dziesięć. W końcu przystaję, marszczę brwi. Próbuję się skupić na tym prostym zadaniu i w prostej linii policzyć ilość białych oraz czarnych kwadratów.
Wracam do miejsca startu. Nagle drewniane drzwi uchylają się, a przez nie wpada do środka chłodne powietrze, w szparze widać czuprynę kasztanowych włosów. Piwne oczy wpatrują się we mnie z zaciekawieniem. Wysoki młody człowiek wchodzi do środka holu. Uśmiecha się miło, wyciąga zza pleców kartę. Podchodzi do mnie, nadal się uśmiechając.
-Witam! Nazywa się pani Andromeda Oblivion?
Kiwam potakująco głową. To ja, prawda? Lewa ręka nieznajomego sięga za siebie, po chwili wyciąga lawendową kopertę. Wręcza mi ją do prawej ręki. Marszczę brwi, patrząc zdezorientowana na papier. Na chropowatej strukturze napisane są koślawe litery, które układają się w moje imię. Bez daty, bez znaczka pocztowego, bez adresu. W lewym górnym rogu są narysowane niezapominajki. To na pewno niezapominajki. Pamiętam je doskonale. Moje ulubione kwiaty z dzieciństwa. Wyciągam zawartość koperty. W środku znajduje się żółtawa kartka.
Andromedo!
Być.
Być bez Ciebie. Bez Ciebie żyć. Bez Ciebie oddychać. Bez Ciebie zasypiać owinięty zimną pościelą. Bez Ciebie kochać. Bez Ciebie chodzić po tym szarym świecie. Gdzie teraz jesteś? Gdzie jesteś beze mnie? I gdzie ja tkwię bez Ciebie?
N. O.
Pojedyncza łza spada na czarny atrament.
To pismo. Te słowa. Tak dobrze mi znane, wywołują burzę uczuć. Jednak co oznaczają? Kto jest ich adresatem? Nie pamiętam. Moja samolubna pamięć nie chce przypomnieć. Nie chce pamiętać. Dlatego wracam do pokoju. Proszę pielęgniarkę o taśmę i na białej ścianie wieszam kartkę.
Od dziś to moje nowe zajęcie. Przypomnieć sobie miłość, którą skasowałam.
30 września 2013 rok, godzina trzecia w nocy
Śnię...
Mroźny błękit mojego pokoju powoduje gęsią skórkę na odkrytych ramionach. Czuję ciepłą dłoń sunącą wzdłuż kręgosłupa. Delikatne pocałunki składane przez rozgrzane usta na mojej szyi. Słyszę jak ten ktoś oddycha.
Miarowy oddech jak przypływ fal uderza o skórę, ogrzewając jej powierzchnię.
-Kocham cię, Adrio.
Ukrywam głowę w męskim ramieniu. Słowa. Trzy słowa, których brzmienie śpiewa wewnątrz mnie. Dają szczęście trzy durne słowa. Słowa, które i tak zapomnę.
Teraz jednak rozkoszuję się dotykiem i bezpieczeństwem, jakie daje mi osoba leżąca obok.
I w tym śnie, zapadam w sen.
Otaczają mnie drzewa. Mnóstwo kory, liści i ani grama światła, tylko głucha ciemność. Coś szturcha moje ramię, wyrywa duszę z obręczy ciała, rzuca mną o podłoże i nieprzytomną próbuje zjeść. Życie. To życie tak mną pomiata. Miażdży kości, wrzuca do maszynki, mieląc na proch. Otwieram usta, wydobywam z nich krzyk. W oddali czający się lęk śmieje się z głupoty, jaką prezentuję. Nic mi nie pomoże, bo nikt nie przeciwstawi się życiu.
Godzina trzynasta
Otwieram oczy. Stoi nade mną lekarz i świeci latarką w źrenice. Obok niego stoi kobieta z różańcem w trzęsących się, bladych rękach.
-Stan pani córki się pogarsza. Andromeda coraz częściej zapomina najprostsze czynności. W nocy śnią jej się koszmary, zapomina, kim jest oraz gdzie się znajduje. Nie ma sensu ją odwiedzać. Przysporzy to pani tylko cierpień.
Staruszka w czarnych, długich włosach z siwymi odrostami rozpłakała się. Wycie dobywające się z ust maźniętych błyszczykiem dotarło do mnie... Próbuję się od niego uwolnić. Szamoczę się na metalowej pryczy. Krzyczą, bym się uspokoiła. Nie mogę się uspokoić. Jeszcze coś mi zrobią. Tłum ludzi w białych kitlach przytrzymuje moje ramiona i nogi. Wstrzykują w moje ramię oleistą ciecz, czuję jak rozpycha się wewnątrz. Powieki robią się ciężkie, słowa robią się ciężkie i kobieca twarz znika za kurtyną.
Ludzie nie zrozumieją twojego cierpienia, dopóki sami nie zaczną cierpieć.
2 października 2013 rok, godzina pierwsza w nocy
Pędzel poszedł w ruch. Niebieska farba głaszcze, karbowaną strukturę. Jego nadgarstki poruszają się jak w ekspresyjnym tańcu pełnym namiętności. Powoli spod pędzla wyłania się obraz moich oczu. Takie realistyczne, jakby wyjął mi je z oczodołu i zeskanował na płótno. Następnie końcówkę pędzla moczy w czarnej farbie i obramowuje nim powiekę.
Nie mam takich gęstych rzęs.
Marudzę mu do ucha, w chwili kiedy wtulam się w jego plecy. Zapach dymu tytoniowego zmieszany z wodą kolońską drażni moje nozdrza.
-Miałeś przestać palić.
Znowu zaczynasz? Nie paliłem. Stałem obok kolegi, który palił.
Ile on ma lat, że myśli, że nabiorę się na to? Zawsze ta sama śpiewka.
Odsuwam się od niego. Krzyżuję ręce na piersiach.
-Przestań kłamać. Wiesz, że tego nie lubię.
Ramiona ukochanego unoszą się. Podskakuję, gdy niespodziewanie przewraca obraz. Po płótnie toczy się pędzel i zostawia czarną łzę na moim policzku. Podnoszę wzrok na ukochanego... ale go już nie ma. W miejscu gdzie przed chwilą stał, utworzyła się czarna, mglista plama. Plama, która już pochłonęła całe pomieszczenie. Teraz otaczała mnie ciemność i duże, niebieskie oczy wpatrujące się we mnie. Przerażała mnie ich rzeczywistość, ich nienaturalność. Oczy te zbliżały się do mnie, hipnotyzowały swoim błękitem, aż i ja stałam się częścią czarnego tła.
Krople deszczu uderzają rytmicznie o ulicę. Siedzę na wózku szpitalnym. Obcy mężczyzna stoi nade mną. Oczy przypominające ciągnący się, lepki karmel wpatrują się w moją twarz. Nie potrafię odwrócić wzroku. Jakbym już je gdzieś widziała. Serce mi drży, nie wiem, czy jest to wywołane bliskością nieznajomego, czy zimnem spowodowanym przez przemoknięte ubranie.
- Nic ci nie jest, Andromedo? - pyta.
- Andromedo, czy nic ci nie jest?! - ponowił pytanie, unosząc o jeden ton wyżej głos.
- Nie - odsuwam się od niego.
Zastanawiam się, czy go znam. Muszę znać, skoro on zna moje imię.
Rozglądam się po parku skąpanym w deszczu. Gdzie ja jestem?
- Czy mieszkam w pobliżu?- pytam.
- Tak, można to tak nazwać. Zaprowadzę cię do domu.
Wyciąga palce ku rączkom wózka, następnie rusza. Wyczuwam zapach papierosów i czegoś jeszcze. Nie wiem, za bardzo miesza się z deszczem.
- Pali pan.
- Nie mów mi „pan”, Andromedo. Jestem kimś wię... - tu przerywa i wzdycha ciężko - po prostu Nikander.
- Nikander - powtarzam za nim jak echo.
Mam wrażenie, że już gdzieś je słyszałam. Imię to szumi w mojej głowie i ciśnie się na język. Ochota by je wykrzyczeć jest przeogromna. Jakby było czymś więcej niż imieniem nieznajomego, jakby było... smakiem miłości.
- Nikander Oblivion - wyszeptuję.
21 listopada 2013 rok
- O! Niech pan zaczeka!
Krzyczę ile sił w starych, popękanych płucach. Mężczyzna w długim do ziemi płaszczu przystaje, odwraca się na pięcie, na jego zamyślonej twarzy pojawia się uśmiech tworzący zmarszczki szczęścia w kącikach warg i oczu.
- Znowu się spotykamy panie... ymm... panie Nikander – mówię i śmieję się krótko.
- Tak, masz rację Andromedo. Zapominanie zaczyna się od imienia, a kończy na całym życiu. Niestety... - westchnął przeciągle, po chwili z powrotem uśmiechnął się promiennie.
- Co cię tu sprowadza? – pytam i wolno jadę wózkiem opustoszałą aleją. Złoto-brązowe liście jak dywan rozłożyły się na ziemi, przykrywając brązową trawę.
- Przyszedłem kogoś odwiedzić. Problem w tym, że ona mnie nie pamięta.
- Ona? Twoja ukochana?
- Tak. Lecz co to za miłość? Patrzysz na kogoś, a ona jak maska, wiesz co pod nią się kryje, nie możesz jej jednak zdjąć, bo nie jest twoja.
- To musi być samotna wędrówka. Ty podążasz za nią, a ona... - przerwałam na chwilę…
- Co ona właściwie robi?
- Teraz? Mam nadzieję, że patrzy na mnie z miłością.
Spojrzałam na niego. Pod tą warstwą krętych zagłębień na skórze kryły się dziecięce pragnienia. Dlaczego ja takich nie mam? Czy mnie też ktoś kocha i czy ja kocham? Świat jest jednak zbyt wielką machiną, napędzaną ku końcowi... nie ma czasu, by się zatrzymać i marzyć.
21 grudnia 2013 roku
Ludzie rzucają się na padlinę niczym sępy. Zdzierają z niej wszytko i nawet kości nie zostawią. Nawet po śmierci odbierają godność. Twoja tożsamość trawi się w ich żołądkach. Czuję się jak martwe zwierzę, które obdzierają ze skóry.
Wokół mojego łóżka walają się kartki. Próbuję kogoś poprosić, by je podniósł, ale mój głos gubi się gdzieś po drodze.
Te kartki, są jak mój pokarm, którego nigdy więcej nie skosztuję.
- Andromedo. Przyszli do ciebie goście.
W progu drzwi staje mężczyzna, jego karmelowe oczy wywiercają we mnie dziurę. Obok niego kuli się staruszka. Na twarzy kobiety pojawia się delikatny uśmiech. Twarze ich jednak skrywają tyle tajemnic.
- Kochana córciu, dzisiaj są twoje urodziny! Spójrz tutaj mam dla ciebie babeczki czekoladowe. Twoje ulubione.
Moje serce ścisnęło się z żalu. Ta kobieta mnie z kimś pomyliła, wygląda jednak tak miło, że nie potrafię jej zranić. Uśmiecham się jak na córkę przystało. Patrzę, jak trzęsącymi się rękoma wyjmuje jeszcze ciepłe, ciemnoczekoladowe babki, nad ich powierzchnią unosi się para. Wyglądają pysznie, aż mi ślinka z ust cieknie.
Mężczyzna przysunął sobie krzesło i wziął mnie za dłoń, splótł nasze palce. Jego ciepłe karmelowe oczy roztapiają moje serce. Czułam już kiedyś na sobie taki wzrok. Tylko czyj?
Dziwnie było czuć ciepło, nieobce i przyjemnie ogrzewające.
- Nikander, tu leżą chyba twoje listy.
Kobieta pochyla się nad moją tajemnicą. Sięga po nie bladą, wychudzoną ręką, długie palce dotykają chropowatej struktury papieru. To on napisał listy?
Mam takie wrażenie. Wchodzę do pokoju i zapominam, po co przyszłam. Wracam więc do poprzedniego pomieszczenia i nagle mnie olśniewa! Jakby w głowie na jakąś komendę powróciły wspomnienia.
Tyle czasu...
Ile czasu trwało moje wędrownie po pokojach, by trafić do tego właściwego, aby usłyszeć ten głos. Jego głos.
- Pamiętam - szepczę. Tylko tyle potrafię z siebie wydusić, choć i tak brzmi to jak obłąkany szept.
Kobieta, moja mama, moja kochana mama... patrzy na mnie... płaczę; ona i ja.
To jest ten moment.
- Och... Kochana polepszyło ci się? Tak bardzo mamusia cię kocha, już więcej ode mnie nie odchodź.
Przytula mnie do swojej piersi, chowam głowę bezpiecznie w jej ramionach i czuję jej siłę i miłość. Dlaczego wcześniej tego nie czułam?
On... Nikadner, tylko trzyma moją dłoń. A ja trzymam jego.
Wiem i on wie, że ten uścisk znaczy więcej niż słowa, jakie pragniemy wypowiedzieć.
***Moja mama wróciła już do domu.
Szczęśliwa, ponieważ ją pamiętam.
Przełykam ślinę, biorę oddech.
- Nikander. Dlaczego?
Dlaczego tu został i pisał listy?
Dlaczego nie ułożył sobie innego życia?
Życia z kimś, kto by go pamiętał, znał, kochał?
Kochał bezpiecznie i bezboleśnie.
- Pamiętasz? Kiedy cię namalowałem, stałaś się moim obrazem. Obrazem w sercu, w umyśle. I choć próbowałem ciebie wymazać, znaleźć inny obraz... to zawsze byłaś ty. Trwałem przy twoim boku, tak po prostu.
Kładzie się przy mnie na małym, niewygodnym łóżku. Opowiada mi bajkę o nas, w której jesteśmy młodzi, niezniszczalni. O nas podbijających świat. O pięknych, kochających się ludziach. Zasypiam ukołysana jego głosem.